czwartek, 13 listopada 2008

Droga na placówkę

Dobrze wyekwipowany, z łezką w oku, żegnany przez bliskich zacząłem w piątkowy wieczór (17.X) swą podróż w odległe mongolskie stepy – na placówkę szkoły technicznej Don Bosco w Ułan Bator.

Z biletem na autobus do Lwowa ruszyłem w drogę z samymi niewiadomymi co do środków i trasy, za to z pewnym określeniem celu.

W autobusie trochę śpię, trochę rozmyślam. Zmęczenie dnia wczorajszego, wraz z niepokojem i nerwami dają o sobie znać – rodzą się w głowie niewyobrażalne omamy, iluzje. Nadchodzą niespodziewane pytania – próbuję znaleźć odpowiedź. Po czasie tłumaczę sobie, że mój sta, niecodzienny, nie daje mi szans na rozsądne odpowiedzi, poddaję się – i tym sposobem majaki przechodzą przeze mnie jak powietrze, nie wyrządzając szkody i nie pozostawiając „zniszczeń”.



Pierwszy etap – Warszawa –Lwów przebiegł bez większego problemu (prócz rozerwanego plecaka) i z wielkim fartem – przede mną miejsce miał, jak się okazało później ksiądz, ksiądz kapucyn z parafii dnieprzańsko-dzierżyńskiej, który to na lwowskim dworcu wyszukał mi odpowiednią kasę, sprawdził pociągi, kupił bilety, i w dodatku pożyczył kilka brakujących do ceny biletu hrywien.



Kolejny etap - Lwów - Charków. Charków to całkiem przyjemne miasto, kilka godzin włóczę się, oglądania malarskich wstaw, zadumy w cerkwiach, by o 20-ej wsiąść do pociągu relacji Charków-Władywostok.

Ciężko jest opisywać podróż koleją transsyberyjską – bo to harmoniczne zestawienie ludzi, zdarzeń, rozmów, rozmyślań z tłem niekończących się krajobrazów „matuszki Rosyji”. Tylko jedno: warto być otwartym na drugiego człowieka – i dalej podróż już swoim, właściwym torem się potoczy.


„Temu, który działającą mocą może uczynić daleko więcej niż to, o co prosimy lub pojmujemy”

Musa – Uzbek, który nauczył mnie grać w ‘duraka’ – na osobności powiedział mi: Czarek, ty uważaj, nie otwieraj się tak swymi myślami, ruskie to . . ., no – tylko przyjąłem do wiadomości jego rady

Alexander – bardzo sympatyczny ojciec 14-stolatki z buźką 20-tolatka, elektryk

Alek – cały czas pijany starszy grubasek, kompan do ‘tysiąca’, nadał mi jakąś ksywę, latał po wagonie 5 dni i się cieszył

Madryt – cieszył się jak go nazywałem Real, 19-latek z Dagestanu, już sierżant, wojak

Wołodja – 50-cio latek z rumianą, szczerą gębą, z dumą prezentował zdjęcia swych synów – mistrzów karate okręgu syberyjskiego

Pestka – były pracownik winiarni, już niepijący kierowca, opowiadał jak za pomocą lampy odpalać silnik na zmrożonych drogach północnosyberyjskich

Dżamszyd – młody Uzbek z bogatą kolekcją mieczy, w drodze do pracy w Irkucku

Budowlaniec – pokazywał filmiki w jakich warunkach pracują rosyjskie traktory i ciężarówki

Tatiana – miła pani, cały czas zadowolona, bardzo miło wspominająca polaków, na stacji spytała się mnie: What’s your name? I zaraz odpowiedziała: My name is Tatiana.

Szczęśliwa ręka – człowiek co twierdził że ma rękę, która przynosi szczęście, i że nie każdemu ją podaje – przyjąłem uścisk z pełna powagą

Łysy – cały czas spalony, non stop częstował swoim ‘tytoniem’:)

Wojskowi – albo upaleni przez Łysego albo pijani z Alkiem

Piątkowe (24.X) czytanie – ostatni dzień mej kolejowej podróży – poświęcone było powołaniu „abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością” …

Pociąg zatrzymał się na stacji Ułan Ude, wygramoliłem się z niego z całym bagażem, a za mną pół pociągu w pożegnaniu … - kurcze, bardzo to było miłe.

Z Ułan Ude nie było tego dnia autobusu do stolicy Mongolii, więc podjechałem busem pod granicę – do Kiachty, tam, jeszcze była godzina popołudniowa – Rosjanie zamknęli granicę do następnego dnia. Przyszło mi spać w jednym z samochodów – nie można przekroczyć granicy pieszo, stąd po obu jej stronach kilkadziesiąt przewoźników oferuje swe usługi transportu na drugą stronę. No i, najpewniej, na tej granicy zgubiłem Iwonie kurtkę – jak Monika wykrakała w Warszawie.

Droga do Ułan Bator, ok.400 km, nie pierwszej jakości – ale z bardzo malowniczymi widokami, ciężkimi do porównania z jakimikolwiek widziałem.

Już w Ułan Bator spostrzegłem, że nie mam nigdzie zapisanego adresu docelowego, ani telefonu do fr. Carlo, w dodatku sieć mongolska chyba nie akceptuje naszych kart sim (Orange). Z pamięci narysowałem kierowcy mapkę z google.maps, dojechałem – okazało się, że nie tam gdzie chciałem – tutaj jednak znalazł się człowiek – mąż jednej z nauczycielek w kolegium Don Bosco – który zawiózł mnie na miejsce.

Tutaj przywitała mnie grupka zdezorientowanych, ogromnie zaskoczonych mym przybyciem braci (25.X byłem na miejscu, a tu spodziewali się że 26.X wyjadę z Polski).