Dobrze wyekwipowany, z łezką w oku, żegnany przez bliskich zacząłem w piątkowy wieczór (17.X) swą podróż w odległe mongolskie stepy – na placówkę szkoły technicznej Don Bosco w Ułan Bator.
Z biletem na autobus do Lwowa ruszyłem w drogę z samymi niewiadomymi co do środków i trasy, za to z pewnym określeniem celu.
W autobusie trochę śpię, trochę rozmyślam. Zmęczenie dnia wczorajszego, wraz z niepokojem i nerwami dają o sobie znać – rodzą się w głowie niewyobrażalne omamy, iluzje. Nadchodzą niespodziewane pytania – próbuję znaleźć odpowiedź. Po czasie tłumaczę sobie, że mój sta, niecodzienny, nie daje mi szans na rozsądne odpowiedzi, poddaję się – i tym sposobem majaki przechodzą przeze mnie jak powietrze, nie wyrządzając szkody i nie pozostawiając „zniszczeń”.
Pierwszy etap – Warszawa –Lwów przebiegł bez większego problemu (prócz rozerwanego plecaka) i z wielkim fartem – przede mną miejsce miał, jak się okazało później ksiądz, ksiądz kapucyn z parafii dnieprzańsko-dzierżyńskiej, który to na lwowskim dworcu wyszukał mi odpowiednią kasę, sprawdził pociągi, kupił bilety, i w dodatku pożyczył kilka brakujących do ceny biletu hrywien.
Kolejny etap - Lwów - Charków. Charków to całkiem przyjemne miasto, kilka godzin włóczę się, oglądania malarskich wstaw, zadumy w cerkwiach, by o 20-ej wsiąść do pociągu relacji Charków-Władywostok.
Ciężko jest opisywać podróż koleją transsyberyjską – bo to harmoniczne zestawienie ludzi, zdarzeń, rozmów, rozmyślań z tłem niekończących się krajobrazów „matuszki Rosyji”. Tylko jedno: warto być otwartym na drugiego człowieka – i dalej podróż już swoim, właściwym torem się potoczy.
„Temu, który działającą mocą może uczynić daleko więcej niż to, o co prosimy lub pojmujemy”
Musa – Uzbek, który nauczył mnie grać w ‘duraka’ – na osobności powiedział mi: Czarek, ty uważaj, nie otwieraj się tak swymi myślami, ruskie to . . ., no – tylko przyjąłem do wiadomości jego rady
Alexander – bardzo sympatyczny ojciec 14-stolatki z buźką 20-tolatka, elektryk
Alek – cały czas pijany starszy grubasek, kompan do ‘tysiąca’, nadał mi jakąś ksywę, latał po wagonie 5 dni i się cieszył
Madryt – cieszył się jak go nazywałem Real, 19-latek z Dagestanu, już sierżant, wojak
Wołodja – 50-cio latek z rumianą, szczerą gębą, z dumą prezentował zdjęcia swych synów – mistrzów karate okręgu syberyjskiego
Pestka – były pracownik winiarni, już niepijący kierowca, opowiadał jak za pomocą lampy odpalać silnik na zmrożonych drogach północnosyberyjskich
Dżamszyd – młody Uzbek z bogatą kolekcją mieczy, w drodze do pracy w Irkucku
Budowlaniec – pokazywał filmiki w jakich warunkach pracują rosyjskie traktory i ciężarówki
Tatiana – miła pani, cały czas zadowolona, bardzo miło wspominająca polaków, na stacji spytała się mnie: What’s your name? I zaraz odpowiedziała: My name is Tatiana.
Szczęśliwa ręka – człowiek co twierdził że ma rękę, która przynosi szczęście, i że nie każdemu ją podaje – przyjąłem uścisk z pełna powagą
Łysy – cały czas spalony, non stop częstował swoim ‘tytoniem’:)
Wojskowi – albo upaleni przez Łysego albo pijani z Alkiem
Piątkowe (24.X) czytanie – ostatni dzień mej kolejowej podróży – poświęcone było powołaniu „abyście postępowali w sposób godny powołania, jakim zostaliście wezwani, z całą pokorą i cichością, z cierpliwością” …
Pociąg zatrzymał się na stacji Ułan Ude, wygramoliłem się z niego z całym bagażem, a za mną pół pociągu w pożegnaniu … - kurcze, bardzo to było miłe.
Z Ułan Ude nie było tego dnia autobusu do stolicy Mongolii, więc podjechałem busem pod granicę – do Kiachty, tam, jeszcze była godzina popołudniowa – Rosjanie zamknęli granicę do następnego dnia. Przyszło mi spać w jednym z samochodów – nie można przekroczyć granicy pieszo, stąd po obu jej stronach kilkadziesiąt przewoźników oferuje swe usługi transportu na drugą stronę. No i, najpewniej, na tej granicy zgubiłem Iwonie kurtkę – jak Monika wykrakała w Warszawie.
Droga do Ułan Bator, ok.400 km, nie pierwszej jakości – ale z bardzo malowniczymi widokami, ciężkimi do porównania z jakimikolwiek widziałem.
Już w Ułan Bator spostrzegłem, że nie mam nigdzie zapisanego adresu docelowego, ani telefonu do fr. Carlo, w dodatku sieć mongolska chyba nie akceptuje naszych kart sim (Orange). Z pamięci narysowałem kierowcy mapkę z google.maps, dojechałem – okazało się, że nie tam gdzie chciałem – tutaj jednak znalazł się człowiek – mąż jednej z nauczycielek w kolegium Don Bosco – który zawiózł mnie na miejsce.
Tutaj przywitała mnie grupka zdezorientowanych, ogromnie zaskoczonych mym przybyciem braci (25.X byłem na miejscu, a tu spodziewali się że 26.X wyjadę z Polski).
Błogosławionych świat!
3 lata temu
3 komentarze:
Czolem Czarek!
jesli macie na miejscu jakas biblioteczke (zakladam ze jest, bo co tam innego mozna tam robic jesli nie czytac ;-) zerknij czy nie znajdziesz jakiejs pozycji Antoniego Ossendowskiego. Nie pamietam tytulu, ale jest to publikacja zdaje sie z 1918 r. (Lwow, Wilno) o jego wojazach przez Azje Centralna, lacznie z Mongolia. Mysle ze Ci sie spodoba.
Tymczasem pozdrawiam serdecznie z Ugandy!
Alek (http://alexofafrica.blogspot.com)
Czarku!! Powodzenia na misyjnym szlaku!! :)
pozdrawiam cieplutko :)
zuza
Hej Czarek! Pozdrawiam gorąco z zambijskiej ziemi. Fajnie piszez. Życzę Ci aby Twoja podróż misyjna miała zawsze na froncie ten cel, który ukazał się nam również w Turynie. Bardzo Cię pozdrawiamy z Jolą i oczywiście wszyscy trzymamy się razem :)
Asia z Zambii
Prześlij komentarz